Zachęcona wspaniałymi recenzjami i radosnymi okładkami kupiłam od razu wszystkie książki Anny Ficner-Ogonowskiej ( "Alibi na szczęście", "Krok do szczęścia", "Zgoda na szczęście" i "Szczęście w cichą noc").
Zabrałam się z ogromną radością za pierwszą część opowieści, czyli "Alibi na szczęście". Jest to gruba książka z drobnym druczkiem. Aż spojrzałam z niedowierzaniem na koniec, a tam ponad 600 stron. Myślę sobie - super, tyle czytania, to lubię.
Bohaterką jest młoda kobieta, Hania, której świat się nagle zawalił, a wszystkie plany legły w gruzach. Musi normalnie żyć, ale tragedia, która ją spotkała nie pozwala na odczuwanie szczęścia, czy zwykłej radości. Jej przyjaciółka Dominika, żywiołowa i pełna energii dziewczyna, wspiera Hanię i towarzyszy w najtrudniejszych momentach. Na drodze Hani staje Mikołaj. Czy Mikołaj zdoła wywalczyć szczęście dla siebie i Hani? Czy Hania go pokocha?
Tak krótko można opisać treść tej książki. Z wielką przyjemnością zaczęłam czytać, ale wraz z przeczytanymi kartkami moja chęć malała. Do połowy książki jakoś dobrnęłam, ale potem byłam coraz bardziej znużona, zniechęcona i wkurzona na główną bohaterkę. Hania to rozmemłana, słabowita, chorowita i płaczliwa baba, która sama nie wie czego chce. Ja rozumiem, że traumatyczne przejścia mogą strasznie namieszać w głowie. Ale jak kogoś kocham, to chcę z tym kimś być, a nie wynajduję sobie jakąś dziwaczną ideologię na usprawiedliwienie niezdecydowania. Autorka w książce daje obraz Hani tak słodki, że aż mnie zęby bolały podczas czytania. To według autorki anioł po ziemi chodzący, ideał, cud-miód i orzeszki. Gdybym pokusiła się o opis Hani według romansów z przełomu XIX i XX wieku, to wyglądałoby to mniej więcej tak:
Hania ócz swych błękity wzniosła ku niebu, a biel jej rąk złożonych jak do modlitwy jaśniała na tle powłóczystej szaty, w którą była obleczona. Jej dobroć wyzierająca z oczu każdemu mówiła, że dziecko to siostrą aniołów być musi, bo tak głębią źrenic swych przewiercała każdemu człowiekowi duszę. Nikt, ale to nikt, kto znał tę istotę dobrą, nie mógł o niej złego słowa powiedzieć. Każdemu nieba by przychyliła, dla każdego miała dobre słowo, a zgnębionym i chorym ulgę w cierpieniu przynieść umiała. Tak Hania dobro czyniąc, ludzi ku sobie potrafiła zwrócić.
Dosłownie tak mam ją przed oczami. A, zapomniałam jeszcze napisać o jej ciągle załzawionych oczach, które mnie do szewskiej pasji doprowadzały. Znielubiłam główną bohaterkę, wolałam czytać o postaciach drugoplanowych, czyli Dominice, Przemku, pani Irence. A Mikołaj? Gratuluję mu tyle cierpliwości, bo niełatwe miał zadanie rozkochując w sobie tę mimozę.
I mam teraz dylemat - czy czytać następne części, czy sobie trochę od nich odpocząć. Może wezmę się za jakiś krwisty i morderczy kryminał albo horror. Bo przecież trzeba sobie trochę osłodzić życie po tej mdłej Hani.
Nie odradzam Wam czytania "Alibi na szczęście", bo żeby mieć własne zdanie na dany temat, to trzeba najpierw wiedzieć o czym. Ale bardzo ciekawa jestem Waszych opinii. Może ktoś już przeczytał tę książkę wcześniej i ma inne odczucia. A może podobne do moich?
Pozdrawiam Was bardzo gorąco, buziaki :)